Pomiedzy Ko Jam, a Indonezja bylo jeszcze tajskie przygraniczne miasto Hat Yai, wyspy Perhentian w Malezji, i multikulturowe Pedang. Hut Yai bynajmniej nie jest urocze – sredniej wielkosci miasto nieistniejace w naszym przewodnik. Jak to zazwyczaj bywa z wyrzutkami turystycznej bibli, zaskoczylo nas swoja autentycznoscia.
W Hut Yay odkrylismy nasz drugi ‘ulubiony’ targ z jedzeniem. Niezliczona ilosc potraw i ich jakosc byla wystarczajaca rekompensata braku standartowych turystycznych atrakcji. Niestety nie zawsze dawalismy rade stawic czola nowym smakom. Ani Krzys , ani ja nie zdecydowalismy sie sporobowac jaskolczych gniazd, ktorymi szczycily sie liczne chinskie sklepy.
Poludnie Tajlandi zbija krocie na hodowli jaskolek i wyrobie chinskiego przysmaku, podczas gdy te same hodowle chronia kilka wysp w okolicach Ko Phi Phi przed mackami developerow, a dzika przyrode przed nieszczacielskim wplywem czlowieka . Przy cenie 100 brytyjskich funtow za kilogram jaskolczych gniazd jest to wciaz bardziej lukratywne od turystyki.
Z Hat Yai od Malezji dzielila nas juz tylko kilkugodzinna droga autobusem przez buntownicze muzlumanskie tereny przygraniczne. Mieszkancy regionow Pattani, Yola, Narathiwat i Songkhla nie utozsamiaja sie z reszta kraju i przysparzajac problemow sa pod ciagla ‘obserwacja’ wojska. Przejezdzajac przez ten region mijamy dziesiatki wojskowych rogatek by w koncu dotrzec do Malezji. Po dwoch dniach spedzonych w sennym Kota Baru udalismy sie w kierunku wysp Perhentian gdzie po raz pierwszy w czasie tej podrozy udalo nam sie zobaczyc rafe, ktora dorownywala tej z nad morza Czerwonego. Niesamowite podwodne struktury w blekitno krysztalowej wodzie, wielkie zolwie i metrowe rekiny rafowe, z korymi plywalismy, hmm, jak by to powiedziec zab w zab.
Niesamowite przezycie zobaczyc te zlowrogie stworzenia lypiace na nas spod powierzchni wody. I choc to nie zarlacze blekitne, ale rekiny rafowe to wcale nie sa takie malutkie. Te, ktore spotkalismy mialy troszke ponad poltora metrowe i z latwoscia mozna ocenic sile z jaka potrafia zatopic swoje czyste zabki w ciele napotkanego obiadu. Jak twierdzil nasz przewodnik czlowiek nie jest w ich menu i generalne nie wykazuja zainteresowania. Przynajmniej nie w porze suchej. Brrr. Mam nadzieje, ze nigdy im sie pory roku nie myla.
Pomimo swiadomosci, ze nie jestesmy dla nich smakolykiem ogarnelo nas dziwne uczucie widzac je w idealnie przejrzystej wodzie jakies kilkanascie metrow pod powierzchnia wody. Tym bardziej, ze czasami zaczynaly sie przygladac….
Z wysp pognalismy do Penang z ktorego mielismy poplynac promem do Medanu. Niestety firma ktora obslugiwala to polaczenie zbankrutowala I po raz kolejny bylismy zmuszeni zasilic kieszenie AirAsia I droge przez morze pokonac samolotem.
Pierwsze spotkanie z Indonezja zdarzylo sie na lotnisku polonia w Medanie. Z jakiegos nieznanego mi powodu Holendzy nie nazwali lotniska Amsterdam, czy Rotterdam, ale wlasnie Polonia.
Indonezja to jedno z biedniejszych panstw w Azji poludniowo-wschodniej. Zdecydowanie rzuca sie to w oczy, szczegowlnie na Sumatrze. Pierwsze miasto na naszej drodze (Medan) obudzilo wspomnienie Indii –domy pokryte chmura smogu, na ulicach przelewajaca sie lawa zdezelowanych samochodow, motorkow i czlowiek walczacy o przetrwanie. Przejscie przez ulice znowu staje sie wyzwaniem.
Podrozowanie po tej wyspie nie jest ani proste, ani przyjemne. Zdaje sie, ze ustanowilismy tu nasz osobisty record pokonujac 200 km w 12 godz. Kolejna dluga podroz byla lepsza , co nie znaczy mniej meczaca – 600 km w 17 godzin pokrywajac trase od jeziora Toba do Bukittingi. Wchodzac do pensjonatu drugie pytanie zadane przez wlasciela, po pierwszym w ktorym zapytal skad przyjechalismy brzmialo ‘Jak dlugo?’ Nasze 17 godzin meczarni nie wywarlo na nim wrazenia. Rekord to 42 godziny. Tyle zajelo pokonanie tej trasy jednemu z jego gosci.
Oprocz faktu, ze Sumatra jest przerazajaca biedna i transport publiczny jest tu koszmarem to przyroda rekompensuje prozaiczne niedogodnosci. Jednym z wyjatkowych miejsc jest dzungla w okolicach Bukit Lawang w ktorym zyja orangutany. Jedno z niewielu pozostalych dla nich miejsc na ziemi gdzie istnieja w swoich naturalnych warunkach. I mam nadzieje, ze uda im sie tam przetrwac. Dzungla niestety kurczy sie. Nie sama z siebie, a z nieustanna pomoca czlowieka. Hodowle palm przynosza pieniadze, ktore w spoleczenstie gdzie 50% ludzi zyje za mniej niz 2$ dziennie sa wazniejsze niz los zagrozonych gatunkow.
W parku nie tylko zyja dzikie orangutany, ale takze istnieje osrodek ich rehabilitacji. Tam orangutany ktore zyly w niewoli przyzwyczaja sie na nowo do zycia w dzungli. Proces ten nie zawsze jest pomyslny. Jedna z legendarnych postaci parku jest Mina ktora ma okolo 30 lat, i jako orang-utan zyjacy w przeszlosci w niewoli kojarzy czlowieka z latwo dostepnym jedzeniem. Mina odnajduje turystow penetrujacych obrzeza dzungli sila domagajac sie jedzenia.
Bliznami po bliskich spotkaniach z Mina moze pochwalic sie prawie kazdy przewodnik, a spotkanie z nia zdaje sie byc swoistego rodzaju chrzestem w dzungli. Kazda proba przeniesinia Miny helikoptem w glab lasu konczy sie jej powrotem. Jej uzaleznienie od ‘ludzkiego’ pozywienia jest bardziej nawykiem, niz potrzeba, bo dzungla obfituje w owoce. No chyba ze Mina po prostu nie przepada za organicznymi bananami.
Podczas naszego dwudniowego treku po dzungli Miny nie spodkalismy. Nasze spotkanie z poldzikim orangutanem bylo bardzo mile. Upodobala nas sobie kilkunastoletnia Jacky, ktora szukala u nas ochrony przed dzikim orangutanem, ktory zdawal sie przysparzac jej klopotow. Jacky zeszla z drzewa i nieporadnie dotrzymywala nam kroku. Dziwny to widok orangutana, ktory bedac tak zwinny w koronach drzew na ziemi staje sie taki ociezaly. Z jakiegos nieznanego mi powodu z siedmiu osob ktore byly z nami na treku Jacky wybrala sobie mnie. Chwycila mnie za reke i ciagnela do gory. Absolutnie nie chciala uwolnic mojej reki. Byla delikatna, ale stanowcza. Nie mialam wyboru i musialam dac sie prowadzic. Sytuacja conajmniej niecodzienna, przewodnik wygladal na lekko zdenerwowanego i jedynie powtarzal ‘Don’t panic’. Nie pozostalo mi nic innego jak podchodzic pod gore, ciagnieta przez Jacky. Po kilku lub kilkunastu minutach przewodnik zdolal ja ode mnie odciagnac dajac jej jakiegos owoca. Niestety za chwile byla spowrotem wspinajac sie na kolana Krzysiowi….
Jakos w koncu dalismy rade zgubic Jacky, bedac jednoczesnie zachwyconymi I przerazonymi tam bliskim kontaktem. Zachwyceni tymi niesamowitymi zwierzentami, a przerazeni trudnym zadaniem oddania dzungli orangutanow ktore wychowaly, lub urodzily sie w niewoli. Teoretycznie nie wolno sie do nich zblizac, ani ich karmic. Co jednak zrobic w sytuacji kiedy to one przychodza do nas I nie chca odejsc tak jak Jacky? Problemem jest tez ich genotype tak podobny do naszego I choroby ktorymi w zwiazku z nim mozemy przekazac tym zwierzetom. Nawet z pozoru niegrozna grypa moze byc dla nich niebezpieczna.
Tak czy inaczej dzungla w Bukit Lawang bedzie niezwyklym wspomnieniem I mam nadzieje, ze jesli wroce tam za jakis czas to znow bede mogla tam zobaczyc orangutany.
A jesli ktos chcialby wiedziec cos wiecej o losie tych zwierzat i plantacjach palm ktore zagrazaja istnieniu dzungli, a tym samym orangutacow to polecam strone www.orangutans-sos.org
I nie kupujcie mydelek Dove, ani batonikow Nestle (olej z palm z plantacji zakladanych kosztem kurczacej sie dzungli Sumatry).
Moze sie zbyt politycznie robi, wiec koncze na dzisiaj. Papa